poniedziałek, 17 lutego 2014

Zwą mnie księciem Slytherinu. - 003

3. Gwiazdozbiór smoka


Czerń rozrywała mi pierś, wnikając i tnąc od środka. Widziałem zielone światło ciągnące mnie w swoją stronę. Zimno przeszywało to co pozostało z mojego ciała, chłód uwiódł  wszystkie zdrowe członki krusząc je niczym skałę w piasek. Widziałem krew kapiącą na moją głowę. Śmierdzący szkarłat wdzierał się do ust, nosa, uszu i oczu. Czułem jak mdłości targają przełykiem, zbierając pierwszy plon. Wstając ze zdartych kolan biegłem pokracznie na połamanych nogach, przy każdym kroku czując niewyobrażalny ból.
- Nie zabijaj !
 Krzyk otoczył wszystko dookoła kiedy usłyszałem "Cruciatus". Zielone światło migało mi przed zamkniętymi powiekami. Wiedziałem czym jest. Spodziewałem się nieuniknionego. Ciężar pojawiający się na mojej klatce piersiowej odbierał mi oddech. Duszność przerodziła się w bezdech. Próbowałem jeszcze krzyczeć. Bezskutecznie. Zacisnąłem poranione pięści szamocząc się. Przelatujący dźwięk wypompował z moich bębenków kolejną porcję krwi. Szamotałem się po ziemi czując na powrót czerń i chłód. W tym już momencie moje gardło, całkowicie zdarte wydało z siebie ostatnią porcję pochłoniętego pośpieszne tlenu i pogrążyło moje spojrzenie w ciemności.

*
Odnajdź swe ciało, co z duszy owdowiało

Krzyki wyrwały Dracona ze snu. Odepchnął ciało aurora spoczywające na jego piersi. Ciemnowłosy nie zdążył zareagować, kiedy leżał już obolały na podłodze. Soczewki wypadły mu jak na złość z oczu. Starał się coś dojrzeć. Bezskutecznie. Wada wzroku bez pomocnej optyki była niczym mgła. Kąciki spojówek piekły go przez spędzoną noc z korekcyjnymi szkłami. Głowa huczała tak intensywnie, że jego własny głos sprawił uczucie jakby tona spadła mu na czaszkę, rozsadzając ją i pustosząc wszystko na swojej drodze.
- Dracon! - Wołanie jednak nie pomagało. Platynowłosy szybko deportował się wybiegając bez butów przed blok, na mugolską dzielnicę. Kiedy auror znalazł różdżkę i przywołał okulary za pomocą zaklęcia "accio" nie było już za czym gonić. 

*
Głowa pękała mi w szwach. Dopiero chłód na stopach dotykających uklepanej, wilgotnej ziemi sprawił, że zacząłem przytomnieć. Rozejrzałem się parę razy dookoła rejestrując gdzie w piekielnej agonii się deportowałem. Znałem to miejsce, jednakże w obecnej chwili nie mogłem odnaleźć go w swoim umyśle. Noc ogarniała to miejsce półmrokiem, przez co rozpoznanie go stało się jeszcze trudniejsze. Czułem jak ciało mi drży. Byłem cały zdrętwiały, a w ustach czułem prawdziwą pustynię. Serce nadal tłukło się o żebra. Czułem się jak zwierze, na które ktoś poluje. Czułem zapach wiatru i mokradeł. Wszędzie dookoła były chaszcze. Cisza przytłaczała moje zmysły. Sprawiała, że czułem się coraz bardziej zaniepokojony.
Po paru krokach, wiedziałem już co to za miejsce. Matka mnie tu przyprowadzała, jak byłem młodszy. Ojciec pokazał jej to miejsce, kiedy zamieszkali razem. Znajdowało się niedaleko Malfoy Minor. W pobliżu, gdzieś tu powinien być stawek. Tak właśnie było i zaraz kiedy minąłem krzew tui, ujrzałem mały mostek prowadzący na wysepkę pośrodku stawu.Ciężkie stopy z trudnością unosiły się kierując na wprost. Nie byłem tu od czasu jeszcze gdy chodziłem do Hogwartu.
Lawirując między obsuwającą się ziemią, doznałem nieprzyjemnego dreszczu dotykając stopami lekko spróchniałego drewna, które wydało z siebie okropne skrzypienie. Czułem drżenie na ciele. Chłód przenikający przez nieodzianą skórę. Przyśpieszyłem kroku, czując wzbierający wiatr. Nie odczułem czegoś podobnego od ośmiu lat. Ciągłe zimno panujące w Azkabanie zahartowało mi ciało, odbierając możliwość odczuwania czegokolwiek innego. Wolność smakowała jak dotąd bardzo rozczarowująco. Z każdym krokiem dostrzegałem coraz to nowe kształty. Zastanawiało mnie co takiego przywiało mnie właśnie tu.

Z ciemności zaczęły wyłaniać się sylwetka bardzo starej wierzby, która za czasów w Hogwarcie była ku mojej uciesze problemem dla durnego Pottera i jego motłochowatej świty. Przemieszczając się na wysepkę, zauważyłem coś jeszcze. Kac, który męczył mnie od samego koszmaru teraz otumanił i przyćmił moje zmysły. Jak mogłem, ja Drakon Malfoy upić się jak prostacka świnia w Ministro-Gryfońskim mieszkaniu z jakimś cholernym aurorem. Godność jakby ciągnęła się daleko za mną z każdym krokiem czy myślą. Złapałem się za kosmyki włosów krzycząc ze swej głupoty. Ileż musiało mnie to kosztować kiedy od razu poczułem pulsujący ból wzmagający się coraz bardziej dotkliwie. W dodatku tkwiłem w tej cholernej głuszy już na tyle długo, że prawie poczułem się niczym na nowo wtrącony do tej morderczej ciemności pełnej Dementorów. Czy można..
I w tej jednej chwili, która przerwała moje użalania doznałem niemałego szoku widząc postać mojej matki. Wyglądała bardzo, rzekłbym dziwnie. Nie mogłem teraz sklecić jakiejkolwiek składni słów. Nie mogłem, bo patrząc w jej intensywne spojrzenie blado niebieskich oczu, dostrzegłem dwie wielkie, ciągle rosnące łzy. Aż zmarszczyłem lekko brwi widząc jak podnosi na mnie swoją różdżkę, która wcale nie była jej. Wiedziałem dokładnie jak wygląda przedmiot mojej matki, która od samego początku uczyła mnie jakie znaczenie ma rozpoznanie i posiadanie tak ważnego przedmiotu. Jej miała 14 cali i z pewnością nie wyglądała jak ta, którą dzierżyła w swojej dłoni zaciskając palce kurczowo. Wpatrywałem się coraz intensywniej nic nie rozumiejąc. Nie miałem przy sobie swojej. Co za głupiec nie noszący ze sobą broni. Jeżeli o to chodzi nie miał bym najmniejszych szans posługując się jedynie magią bez różdżkową. Nie musiałem czekać długo na pierwszy szok po którym moje ciało zerwało się do biegu. Moja własna matka rzuciła w moją stronę zaklęciem. O ile na prawdę była tym na kogo wyglądała. Umysł wertujący we wspomnieniach jej gesty, postać i postawę był praktycznie pewien swej nieomylności. Co gorsza sytuacja stała się napięta, przez istotny fakt jakim była cisza wypowiadanych zaklęć. Były niewerbalne przez co nie miałem pojęcia, co mogą mi uczynić. Jej głos był by dodatkowym dowodem na autentyczność lub jej odwrotność. Zakląłem w myślach czując jak głowa odmawia mi posłuszeństwa. Zachwiana równowaga była moim ostatnim zarejestrowanym wydarzeniem. Później byłem już tylko pewien tego, że upadam i dostaję jakimś zaklęciem.

* * *
Ocknąłem się uderzając głową o drzwi. Stałem o własnych nogach. Przez ciało przeszedł mnie dreszcz odrętwienia. Wpadł bym przez otwierające się drzwi gdyby nie cios, który zwalił mnie z nóg w drugą stronę. Usłyszałem jęk bólu wydobywający się z moich własnych ust. Kto śmiał zaatakować mnie w twarz pięścią?!
- Ty egoistyczna gnido! 
Znałem ten głos, nie należał ani do moich wrogów, ani do dementorów. Unosząc wzrok spotkałem się ze wściekle połyskującymi zielonkawymi tęczówkami, które iskrzyły się chcąc mnie zabić swoim spojrzeniem.
Chwilę zajęło mi zrozumienie jego agresji.
- Nie jestem twoim więźniem, mogę wychodzić gdzie i kiedy mi się podoba.
Warknąłem lekko za ostro, bo jego reakcja dopadła mnie natychmiast, kiedy ledwo stałem oparty o framugę drzwi. Złapał mnie nie mniej wściekły za poły koszulki i wciągnął brutalnie do mieszkania. Usłyszałem tylko zaklęcie zamykające drzwi. Poczułem przyjemne ciepło pomieszczenia, które zaatakowało moje wyziębione ciało. Auror jednak nie zamierzał na tym incydencie kończyć. Dostałem w nos, odbijając się potylicą o ścianę niczym za czasów kiedy dostałem podobny cios od cholernej Granger. Złamała mi wtedy nos, a nastawianie go w skrzydle szpitalnym Hogwartu przez niejaką Panią Pomfrey było niewybaczalną pomyłką. Cholerna Poppy. Gdybym tylko miał wtedy na tyle oleju w głowie i zamiast cierpieć katusze poszedł z ojcem do św. Munga. Trzymałem się za obolały nos, który już zaczął pulsować i puchnąć. Ciepła ciecz skapująca na rękę zapewne była krwią. Strużka ciekła obficie. Widok ten musiał być dosyć intensywny bo mój oprawca, nazwijmy go tak zmieszał się i odsunął. Wpatrywał się tak we mnie, patrząc zaskoczony, a jednocześnie nadal agresywnie. Szybko odzyskał rezon i uderzył jeszcze raz. Nie chciałem nawet zaglądać w stronę lustra. Mój nos po takich ferworach walki z pewnością wyglądał jak kartofel z okresem.
- Ty cholerny! 
Sapał na mnie i warczał niczym dzikie zwierze..
- Jak mogłeś.. Jak kurwa mogłeś mnie..
Zastanawiałem się co tak go poruszyło. Jeszcze bardziej jednak moja uwaga skupiała się na mojej rosnącej frustracji mieszanej z wściekłością. Jedyną dobrą informacją było to, że moja rodzicielka jest w tym samym kraju co ja.
- Ginni mi nie wybaczy! Brzydzę się Tobą! A Ministerstwo..
 Chwila moment. Czy on właśnie mówi o tej pokracznej siostrze Weasley'a? Niemniej jednak grozi mi tą pokraką? Nie wiem co dziwiło mnie bardziej. To, że czuje odrazę do czarodzieja czystej krwi, to że zasłania się kobietą, czy to że zaczął grozić mi tą bandą imbecylów z Ministerstwa.


*       *      *

Nareszcie udało mi się skończyć rozdział. Wybaczcie, że minęłam się ze wszystkimi możliwymi świętami, ale jako że akurat dzisiaj skończyłam i przy okazji jest dzień kota, to ruszyłam leniwy tyłek. Na domiar zdziwień i zbieżności, miałam sen o kupowaniu kota. Jak możecie się domyślić, owego ulubieńca nie posiadam, co zapewne jeszcze długo się nie zmieni, chyba że mojemu kochanemu mężczyźnie wyrósł by ogon, ku mojej ogromnej uciesze. Dlatego też ściskam i całuje właścicieli cudownych czworonogów, nie żebym gloryfikowała kociaki nad innymi zwierzętami.Mam nadzieję, że i wasze ferie były równie wspaniałe co moje, wraz z początkiem kolejnego za*pierdolu.


Na dobranoc jeszcze parę kociaczków.


Dobranoc 

Wasza D.





1 komentarz:

  1. Hejeczka,
    wspaniały rozdział, naprawdę Draco spotkał matkę czy był to ktoś podszywający się pod nią, no a jeśli naprawdę to ona to czemu zaatakowala syna...
    Dużo weny życzę...
    Pozdrawiam serdecznie Basia

    OdpowiedzUsuń

Wyraź swoją opinię.