Przymknąłem oczy tylko na sekundę — dokładnie wtedy, gdy kropla potu spłynęła mi z czoła i wpadła do oka. Pieczenie było ostre, nagłe. Zatrzymałem ruch na maszynie, dłonie ześlizgnęły się z uchwytów. Sięgnąłem po ręcznik, niedbale, jakby to był jedyny problem.
W słuchawkach grała muzyka, ale dźwięk nagle stracił wyrazistość. Jakby ktoś ściszył świat, zostawiając tylko jednostajny szum.
Wstałem, żeby przejść do kardio. Ciało znało tę rutynę na pamięć. Zawsze kardio. Zawsze kontrola.
Nie miało znaczenia, kim byłem ani kim przestałem być. Sylwetka była ostatnią rzeczą, nad którą wciąż miałem władzę.
Bieżnia ruszyła, potem zwolniła. Nacisnąłem przycisk stop.
I wtedy coś się przesunęło.
Najpierw oddech. Zbyt płytki. Jakby powietrze nie chciało wejść do końca. Wciągałem je szybciej, ale to tylko pogarszało sprawę. Klatka piersiowa zaczęła boleć — nie tępo, tylko punktowo, ostro, jak ucisk od środka.
Co jest nie tak?
Zszedłem z bieżni i w tej samej chwili kolana się pode mną ugięły. Nie dramatycznie. Zdradliwie.
Serce przyspieszyło nagle, bez ostrzeżenia, jakby ktoś pstryknął przełącznik. Uderzenia były nierówne, za głośne. Słyszałem je w uszach.
Zrobiło mi się duszno. Za ciepło. Za jasno.
Zimny pot spłynął mi po plecach, a skóra na karku zaczęła mrowić. Dreszcze przeszły przez ciało falą, mimo że byłem rozgrzany do granic możliwości. Kaptur spadł z czapki, a ja miałem irracjonalne wrażenie, że wszyscy patrzą.
Nie teraz. Nie tutaj.
Zrobiłem krok w stronę szatni. Drugi już się nie udał.
Runąłem na kolana, dłonie uderzyły o silikonową podłogę. Piekący ból skóry był dziwnie odległy, jakby należał do kogoś innego. Palce drżały tak mocno, że nie mogłem ich zacisnąć.
Oddech całkiem się rozsypał. Każdy wdech był za krótki, każdy wydech urywał się w połowie.
Ciało było jednocześnie ciężkie i nienaturalnie lekkie. Jakby zaraz miało się rozpaść albo zerwać do ucieczki.
To serce.
To zawał.
Umrę tutaj.
Myśli wpadały jedna na drugą, chaotyczne, natrętne. Obrazy mieszały się z dźwiękami. Przez głowę przemknęła twarz — znajoma, zbyt bliska. Alkohol na języku. Ciepło czyichś ust. A potem światło telefonów. Nagłówki. Komentarze.
Nienawiść.
Ucisk w klatce piersiowej nasilił się, aż musiałem się pochylić, jakby to miało coś zmienić. Żołądek ścisnął się gwałtownie. Zrobiło mi się niedobrze.
Od sześciu lat na diecie. Wysokość 180 cm, waga 70 kg. To idealna sylwetka.
Byłem na diecie, by utrzymać tę sylwetkę. By nie ważyć nic ponad to, co pozwoli mi wyglądać perfekcyjnie. Zero tłuszczu. Codziennie na siłowni. Sześć lat wyrzeczeń, które w tej chwili wydawały się jak klatka. Bo na końcu nie chodziło o zdrowie. Chodziło o wizerunek. I czułem, jak ta presja mnie miażdży. Czułem, jak moje ciało staje się maszyną, jakby nie miało już prawa do słabości, do odpoczynku. To była pułapka.
Znowu widziałem jego piękną twarz. Pocałunek tamtej nocy. Niespodziewany, zawstydzający, pełen żalu. Zakochałem się w nim, to nie było planowane. To był mój grzech, moje brzemię i moja wina. Obrzydliwe uczucie radości na jego widok. Tamtej nocy w klubie wszystko się zmieniło. Fani jechali po mnie 24h/dobę. Nie mogli mi tego wybaczyć. Ja nie mogłem sobie wybaczyć, że zbrukałem tego, którego chciałem chronić.
"Zboczeniec...powinien umrzeć"..."zabieraj swoje brudne łapska pedale"..."zabij się"... "wywalcie go z zespołu"..."zabij się gnido"... "obrzydliwy pedał"... "ten pedał powinien zdechnąć"... "Jin nienawidzę cie".. "zabij się"... "obrzydliwa gnida"... "Jin nie zasługujesz żeby żyć"... "zabij się"..."wykastrować go!"
Przeczytałem wszystkie komentarze.. i czytałem je w kółko do tego stopnia, że odtwarzałem je w głowie on and on. Bycie idolem, oznaczało dla mnie tak wiele, ale jednocześnie odebrało mi wszystko.
Sześcioletnia dieta, praktycznie mieszkałem na siłowni i salach do ćwiczeń choreografii. Wysokość 180 cm, waga 70 kg. To idealna sylwetka, przynajmniej w teorii. Ale byłem w tej pułapce. Dzień po dniu, miesiąc po miesiącu, nieprzerwane godziny na siłowni. Kiedyś to było powodem, dla którego byłem dumny, ale teraz? To były mroczne wyrzeczenia. Żaden idol nie może się zrelaksować. Żaden idol nie może zachować normalności. Żaden idol nie może przestać grać. Wieczny fancam, obserwacja, filmiki na social media, udawanie..
Zawsze był ten głos w głowie, który mówił, że muszę być, szczuplejszy, lepszy. Manager co tydzień nadzorował wagę każdego członka zespołu. Czułem się jakby moje ciało miało być maszyną, a nie częścią mnie. Częścią, którą mogłem kontrolować. Dopóki nie padłem na tej siłowni, próbując oddychać normalnie. Nie byłem człowiekiem, byłem produktem wytwórni, Ken'em w pudełku. Własnością moich fanów.
W tym momencie byłem w samym środku traumy. Publiczny hejt za pocałunek, który zrujnował to, co budowałem. Koreańczycy nie rozumieli. Nie wybaczali. Fani nienawidzili mnie za to, że zakochałem się w kimś, kto nie mógł mnie pokochać z wzajemnością. Zostałem poddany brutalnej obróbce w mediach. A teraz? Czułem, że ten atak paniki był jak kolejny dowód na to, że nigdy nie wyjdę z tego labiryntu.
— Mordo, wszystko okej?
Głos doszedł do mnie jak przez wodę. Wiedziałem, że ktoś jest obok, ale nie potrafiłem się odwrócić. Nie potrafiłem odpowiedzieć. Język był ciężki, obcy.
Uniosłem drżącą dłoń i wskazałem na butelkę z wodą. To był jedyny ruch, na jaki mnie było stać.
Kiedy przyłożyłem usta do butelki, woda wlała się zbyt szybko. Zachłysnąłem się, kaszlnąłem. Przez moment świat zawirował, jakbym zanurzył głowę pod powierzchnię.
Serce wciąż waliło, ale zaczęło zwalniać. Minimalnie. Ledwo zauważalnie.
Oddech nadal był urwany, ale między jednym a drugim pojawiła się szczelina. Sekunda ciszy.
Siedziałem na podłodze, nie wiedząc, ile czasu mija. Czułem się odcięty, jak w przezroczystej bańce. Ktoś coś mówił, ktoś pytał o karetkę. Kręciłem głową, choć nie byłem pewien, dlaczego.
Bałem się tylko jednego — że jeśli zamknę oczy, to się nie skończy.
Wyszedłem z siłowni jak na autopilocie, nie patrząc w bok, nie rejestrując niczego wokół. I wtedy, gdy wsiadłem do mojego sportowego samochodu w podziemnym garażu i wysiadłem w garażu pod mieszkaniem. Wtedy coś we mnie pękło. To uczucie, jakby coś gniotło mi wnętrzności, nie pozwalało odetchnąć.
Spojrzałem w lusterko. Zobaczyłem swoje odbicie — twarz, której nie rozpoznałem. Błysk w oczach, ale nie był to strach. To był lęk.
Zrzuciłem torbę na siedzenie pasażera i wypiąłem się z pasów, zbyt gwałtownie. Zacząłem stukać w ekran telefonu, nie patrząc na niego. Musiałem wysłać wiadomość. Musiałem przerwać ten cykl. Musiałem dać znać Ji seo, że nie mogę wyjść, że to ona musi do mnie przyjechać.
Mieliśmy się spotkać w sprawie tego zjeba, stalkera. Kupiłem ten apartament ze względu na bezpieczeństwo.
Ale wtedy, jak cienie znikające w ciemności, usłyszałem głos.
— Sąsiedzie!
Głos za plecami sprawił, że krew odpłynęła mi z twarzy.
Zamarłem na ułamek sekundy. Potem wyskoczyłem z auta i ruszyłem szybciej, niemal potykając się o własne nogi. Nie odwracaj się. Nie reaguj.
Tak robiliśmy z fanami. Tak radzili menedżerowie. Każda reakcja to zaproszenie.
Ale on przyspieszył.
Dopadł mnie pod windą, znowu..
— Hej, poczekaj—
Serce zaczęło walić mi jak oszalałe.
Czy widział we mnie twarz idola, ruch, sposób chodzenia?
Czy to kolejny „przypadek”, który okaże się obsesją?
Złapał mnie pod ramię.
Pierwszym odruchem była chęć wyrwania się i walka. Drugim — panika tak intensywna, że aż odebrała mi siły. Kolana znów zadrżały, a ciało zdradziło mnie całkowicie.
— Ej, spokojnie — powiedział, zaskoczony. — Źle wyglądasz. Chodź, pomogę—
Nie dotykaj mnie.
Każdy kontakt fizyczny palił jak ostrzeżenie. Każdy centymetr jego bliskości krzyczał: zagrożenie.
Pozwoliłem mu się prowadzić tylko dlatego, że alternatywą było osunięcie się na betonową podłogę garażu. A to oznaczałoby pytania. Telefony. Zdjęcia.
Jego ciepło czułem nawet przez ubrania. Zapach — zbyt wyraźny, zbyt obecny — wdzierał mi się do głowy i powodował mdłości.
Czy on czuje, że drżę?
Czy to go cieszy?
Głowa opadła mi na jego ramię bardziej z wyczerpania niż z wyboru. Usłyszałem, jak przyspiesza mu oddech i zamarłem.
Oczywiście. Jeszcze tego brakowało.
Jeśli to stalker, to właśnie dostał to, czego chciał.
Winda jechała w górę wieczność. Liczyłem piętra jak wyrok.
Gdy drzwi się otworzyły, zorientowałem się, że prowadzi mnie pod moje drzwi. Nie swoje. Moje, na moim piętrze.
— Potrzebujesz pomocy? — zapytał ciszej. — Naprawdę… nie wyglądasz dobrze.
To było za dużo.
Ostatkiem sił uniosłem dłoń i pokazałem mu środkowy palec — gest bardziej instynktowny niż przemyślany.
Zatrzasnąłem drzwi, zanim zdążył powiedzieć cokolwiek więcej, zupełnie jak ostatnim razem.
Stałem przez chwilę nieruchomo, z uchem przy wyjściu, nasłuchując.
Dopiero gdy usłyszałem oddalające się kroki, pozwoliłem sobie zrzucić torbę na podłogę.
— Pierdol się — wyszeptałem. — I trzymaj się ode mnie z daleka.
Wciąż stałem przy drzwiach, opierając czoło o zimne tworzywo. Oddychałem płytko, jakby każdy oddech był niepewny, niepełny. Kiedy dłoń przestała drżeć, w końcu przekręciłem zamek.
Przeszedłem przez salon jak cień. Jakbym przestał być sobą.
— Pierdolony dzień… — mruknąłem pod nosem i osunąłem się na kanapę.
Nie wiedziałem, ile czasu minęło — może godzina, może mniej — zanim domofon zadzwonił. Krótki, ostrzegawczy dźwięk, który sprawił, że jego ciało instynktownie się spięło.
Raz.
Drugi.
Trzeci.
— Jin-ah? To ja. — Głos Ji seo, zniekształcony elektroniką, a jednak dla niego natychmiast rozpoznawalny. Nie było mowy aby to był ktoś inny. Na wideo zobaczyłem swoją młodszą siostrę.
— Wchodź — powiedział, naciskając przycisk na panelu.
Drzwi do apartamentu otworzyły się gwałtownie, jakby Ji seo bała się, że jeśli zwolni choćby na sekundę, Jin zniknie jej z oczu. Wpadła do środka jak burza — w czarnym płaszczu, z włosami roztrzepanymi wiatrem.
— Oppa… — westchnęła Ji seo, kiedy tylko mnie zobaczyła. — O mój Boże, wyglądasz jak śmierć.
— Dzięki, serio, bardzo budujące — mruknąłem. — Wchodź już, zanim ten sąsiad znowu wyskoczy zza rogu, żeby mi pomachać jak psychopata.
Zrzuciła buty, podeszła do mnie i złapała moje policzki w dłonie.
Tak, jej dramatyczne wejścia zawsze były jak cios, ale jednocześnie… jedyną rzeczą, która była w stanie mnie uziemić.
— Weźmiemy cię na kolejną imprezę jak ostatnio i nabierzesz kolorków. — powiedziała z uśmiechem, ale w oczach miała czysty niepokój. Próbowała chyba podnieść mnie na duchu — Co się stało?
Opadłem ciężko na kanapę. Ona zaraz obok mnie, jakby bała się, że mogę jej zniknąć, gdy mrugnie.
— Byłem w garażu. Wysiadłem z auta, klasyk — zacząłem. — Zero siły, ręce jak z waty. No i… ten sąsiad z dziewiątego. Ten, co już raz mnie zaczepił.
— Ten przystojny? — podniosła głowę.
— Nie wiem, kurwa, czy przystojny. Nie patrzę na ludzi, którzy mnie prawie doprowadzają do zawału. — Przetarłem twarz dłonią. — Wołał mnie. A ja po prostu… nie chciałem. Nawet nie byłem w stanie się odwrócić.
Czułem, jak jej wzrok wbija się we mnie, jakby próbowała wyłapać każdą drgawkę pod moją skórą.
— I dopadł mnie przy windzie. Złapał za ramię. Drżałem jak pojebany. Nie mogłem oddychać. I on to widział. Dotykał mnie jeszcze bardziej. Myślałem, że… że to stalker. Że mnie rozpoznał. Co jeśli on wie, kim jestem? Co jeśli nie będę tu bezpieczny?
— Oppa… — powiedziała cicho.
— Zaprowadził mnie pod drzwi. A ja… — prychnąłem z pogardą do samego siebie. — Pokazałem mu środkowy palec. I trzasnąłem drzwiami. Na tyle mnie było stać. Powinienem mu jebnąć, pokazać, że nie jestem ofiarą.
— Brzmi jak ty — zaśmiała się lekko.
— Pierdol się… — mruknąłem, ale poczułem coś, czego dawno nie czułem: odrobinę ulgi. Jej obecność zawsze trochę zmieniała grawitację. — Byłem przerażony. Nie wiem, czemu on za mną łazi. Nie chcę ludzi. Nie chcę widowni. Nie chcę fanów. Nie chcę już chyba nikogo.
Poczułem jej dłoń na karku — delikatny ciężar, który kazał mi odetchnąć.
— Masz mnie, głupku. To wystarczy na dziś.
Siedzieliśmy przez chwilę w ciszy. Oddychałem głębiej, spokojniej. Jakby samo to, że jest obok, wyciągało ze mnie powietrze, które od miesięcy stało w miejscu.
— Oppa… — zaczęła ostrożnie. — Co teraz zrobisz?
Zacisnąłem szczękę, aż zabolało.
— Nie wiem.
— Jesteś tu dwa tygodnie. Wyłączyłeś koreański numer. Wytwórnia nie może się do ciebie dodzwonić, menedżer nie może cię znaleźć, a fani…
— Fani chcą mnie martwego, Ji. — poczułem, jak mój głos pęka. — Czytałaś to. Widziałaś te komentarze.
— Widziałam — odpowiedziała cicho, wyraźnie zła na samo ich wspomnienie. — I nikt rozsądny nie traktuje ich serio. Jak można życzyć komuś śmierci z powodu pocałunku?!
— Ale świat nie składa się z rozsądnych ludzi.
Odchyliłem głowę na oparcie mebla i wpatrywałem się w sufit, jakby tam była odpowiedź.
— W Korei już nie mam życia. Już nie mam kariery. Nie mogę wrócić i udawać, że nic się nie stało. Jeden pocałunek… — zaśmiałem się gorzko. — Jeden, kurwa, pocałunek.
— To nie był „jeden pocałunek”. To skandal. I wiesz o tym. A oni… są okrutni. Ale… — zawahała się. — Jeśli nasza rodzina się dowie, jeśli ktoś zadzwoni do rodziców—
— Wiem — syknąłem. — Wiem, jak to zabrzmi. „Syn ambasadora uwikłany w skandal gejowski”. Idealny nagłówek.
— Oppa…
— Nawet nie wyszedłem z szafy, nawet nie wiem czy jestem i czy homo, a i tak mnie tam wepchali. Jakby świat uznał: „Okej, to teraz cała twoja tożsamość” i etykietka "obrzydliwy gej"
Ji seo przygryzła wargę — zawsze robi to wtedy, gdy boi się powiedzieć prawdę.
— Tata… nie wiem, jak zareaguje. Jesteś jego synem, kocha cię, ale…
— Ale jego stanowisko jest ważniejsze niż ja — dokończyłem za nią. — Wiem.
Oparła głowę na moim ramieniu. Zrobiłem to samo — pierwszy raz od dawna świadomie, bez lęku, że ktoś zrobi zdjęcie z dziewczyną co wywoła skandal i artykuły sprostowujące. Dlatego nigdy nie spotykałem się z dziewczynami, dlatego nie rozmawiam nawet z przechodniami, kobietami na ulicy.
— Oppa… ja ci nie powiem, co masz zrobić. Ale nie możesz tu siedzieć w wiecznym ukryciu. Nie możesz żyć tylko pomiędzy siłownią a tym apartamentem. Musisz podjąć decyzję. Albo wrócić do Korei i zmierzyć się z tym, albo… albo wszystko zakończyć. Na własnych zasadach.
— Zakończyć? — uniosłem brew.
— Kontrakt. Karierę. To życie, które cię zjada.
Zamilkłem.
Jej słowa uderzyły we mnie mocniej, niż się spodziewałem. A jednak… poczułem coś dziwnego.
Ulga.
Tak, ulga.
— Nie wiem jeszcze, Ji. Nie wiem. Ale jeśli wrócę, zjedzą mnie żywcem. Jeśli nie wrócę… zranię rodzinę. Zranię ciebie.
— Ja sobie poradzę — szepnęła. — Ale ty musisz przestać umierać po kawałku.
Siedzieliśmy tak długo. Za długo. A ja pozwoliłem sobie… być. Po prostu być.
Zmęczonym.
Wyczerpanym.
Wciąż żywym.
I w tej jednej chwili, po raz pierwszy od miesięcy, poczułem coś, co brzmiało jak słaby, ale realny impuls:
Jeszcze nie wszystko jest stracone.
*
No i mamy ostatni w tym roku rozdział. Żegnamy 2025, a witamy 2026 z werwą, nowymi pokładami weny i nowymi formatami. Komentujcie, rozpisujcie się, a ja życzę wam najlepszego w nadchodzącym roku i spokojnego sylwestra z nowym rozdziałem. Dzięki, że nadal tu zaglądacie!
Wasza D.